IX. Spontaniczna i zorganizowana akcja ratowania Żydów

W akcję niesienia pomocy Żydom włączyły się siostry spontanicznie w ramach swoje działalności i potrzeb miejscowych. Tego wymagała tragiczna sytuacja Żydów, skazanych przez niemieckiego okupanta na zagładę, a trzeba pamiętać, że według planów Hitlera ten sam los czekał Polaków. Ta spontaniczna akcja została ujęta w ramy organizacyjne. Kierowały nią przełożona generalna, m. Ludwika Lisówna (1874-1944), we Lwowie, a w Warszawie m. Matylda Getter, przełożona Prowincji Warszawskiej, która miała swoją siedzibę w starym drewnianym budynku przy ul. Hożej 53.

Przykład przełożonych działał najlepiej, ale odgórne inicjatywy władzy zakonnej zostały zrealizowane dzięki ofiarności i poświęceniu sióstr, które dzień i noc w domach dziecka, zakładach wychowawczych i opiekuńczych, w szpitalach i domach dla chorych dźwigały brzemię odpowiedzialności za bezpieczeństwo ukrywanych Żydów. Każdy niemal dom sióstr Rodziny Maryi uczestniczył w tej niebezpiecznej akcji. Według sióstr ratowanie życia osób zagrożonych śmiercią było obowiązkiem sumienia, wyjątkowa sytuacja wymagała wyjątkowego poświęcenia, nawet za cenę własnego życia, a wiadomo, że za jakąkolwiek pomoc Żydom groziła kara śmiercią, którą Niemcy w okrutny sposób egzekwowali. Szczególnie restrykcyjnie przestrzegano jej stosowania w Warszawie, gdzie znajdowało się największe getto w Europie, w którym przebywało około 450 tys. Żydów.

Pomoc Żydom w okupowanej Polsce nieśli ludzie z różnych środowisk, ugrupowań politycznych, stanów i zawodów. Włączyło się w nią duchowieństwo katolickie diecezjalnej i zakonne, żeńskie zgromadzenia zakonne, przedstawiciele innych wyznań, realizując w tych nieludzkich czasach ideę chrześcijańskiej miłości bliźniego.

Ratuję człowieka w imię Chrystusa
Mając 70 lat, m. Getter z zadziwiającą energią i poświęceniem zaangażowała się w ratowanie Żydów. Była to osoba "promieniująca dobrocią, miłością, życzliwością". Według opinii świadków, położyła największe zasługi w ocalaniu dzieci żydowskich. "Jej energia - twierdził Jan Habdank - mądrość, praktyczność, nieustraszona odwaga zabłysły w całej pełni podczas okupacji hitlerowskiej". Do niej zwracali się Żydzi lub ich wysłannicy z prośbą o przyjęcie dziecka. "Nie wiem, co bardziej ceniła u Matusi - pisała dobrze znająca ją z lat przedwojennych Róża Łubieńska - czy męski rozum, czy delikatność kobiecą, czy szybkość decyzji, czy zmysł organizacji, czy zawsze trafne rozstrzygnięcia, czy niewyczerpaną cierpliwość w udzielaniu się wszystkim, czy gotowość wyrzeczenia się siebie o każdej chwili dnia i nocy.

Ratując Żydów - mówiła - "ratuję człowieka", ocalała życie ludzkie, które ma największą wartość. Według Ireny Sendlerowej "matka Getter zobowiązała się przyjąć każde dziecko wyprowadzone z getta", i tak czyniła.

Ratowała w imię Chrystusa. Stanowczo twierdziła: "Ktokolwiek przychodzi na nasze podwórko i prosi o pomoc, w imię Chrystusa, nie wolno nam odmówić". Miała świadomość, że za ratowanie Żydów grozi śmierć, bała się. Jej sekretarka, s. Teresa Gober, wspomina: "Matusia się bała, drżała nieraz jak liść osiki, ale wierzyła, że Bóg nigdy nie uczyni krzywdy temu człowiekowi, który z miłości czyni dobro drugiemu". Toteż żadnemu dziecku czy starszym Żydom nie odmówiła pomocy. Uważała, że to "sam bóg ich przysyła", a więc "trzeba im pomóc". A zachęcając siostry do ukrywania dzieci żydowskich, mówiła: "Może dzięki naszej ofierze Pan Bóg ochroni zakłady i dzieci polskie od gorszych niebezpieczeństw". Z licznych relacji sióstr przebija przekonanie, że Opatrzność w specjalny sposób czuwała nad zgromadzeniem. Żadna siostra nie zginęła za ukrywanie Żydów i mimo strasznego zniszczenia sierocińców w 1944 r., mimo wysiedleń, tułaczki, walk powstańczych - poza dwoma wypadkami - żadne dziecko polskie ani żydowskie nie poniosło w nich śmierci, a liczba wychowanków wzrosła z 3500 do 5500 w 1945 r.

Matka Getter włączyła w tę akcję dziesiątki sióstr swej prowincji. W każdym domu zakonnym i zakładzie wychowawczym, które gromadziły od 30 do 200 wychowanków, były ukrywane dzieci żydowskie. Najwięcej miał ich zakład wychowawczy w Płudach - 40 dzieci, w Międzylesiu "Nazarecie" ukrywały się trzy starsze Żydówki, w "Zosinku" do 17 dzieci żydowskich, a w "Ulanówku" - 12 dzieci żydowskich; w dwóch domach w Aninie, a także w Białołęce i Kostowcu - ukrywało się po 20 dzieci żydowskich, w domach lwowskich i warszawskich od 12 do 15, w innych po kilkoro.

Siostra Janina Kruszewska wspomina, że gdy dostała kolejne polecenie przewiezienia żydowskiego dziecka z Warszawy do Płud, powiedziała: "Matusiu, strasznie się boję, na Dworcu Gdańskim Niemcy zaostrzyli kontrolę pasażerów". Na to usłyszała odpowiedź: "Zobacz, jakie to dziecko ma piękne oczy". Te słowa rozładowały napięcie.

Obowiązek sumienia
W opinii sióstr ratowanie życia osób zagrożonych śmiercią było obowiązkiem sumienia. To była zwykła ludzka powinność, podanie pomocnej dłoni ludziom skazanym na śmierć. Z relacji sióstr wynika, że nie można było postąpić inaczej, wyjątkowa sytuacja wymagała wyjątkowego poświęcenia, nawet za cenę własnego życia. Mimo świadomości, że za udzielenie pomocy Żydom, ukrycie ich lub ułatwienie im ucieczki grozi śmierć, siostry szły za ewangelicznym wezwaniem Chrystusa, za głosem sumienia. Zakłady dla sierot Rodziny Maryi były przepełnione dziećmi żydowskimi, gdyż - jak twierdzą siostry i osoby spoza zgromadzenia - "nie odmawiano pomocy dzieciom narażonym na niechybną śmierć". Przełożone i siostry ryzykowały swoje życie, życie polskich dzieci, bezpieczeństwo zakładów i mienie zgromadzenia, odważnie znosiły represje i rewizje dokonywane przez Niemców.

Ogromnie dużo Żydów, dzieci, młodzieży i starszych, przeszło przez skromny drewniany dom, siedzibę m. Getter w Warszawie przy ul. Hożej 53, skąd dzieci były kierowane do sierocińców, dziewczęta do pracy u zaufanych rodzin, osoby starsze do klasztorów zgromadzenia, usytuowanych w odosobnieniu. Pewna część Żydów ukrywała się stale w samym Domu Prowincjalnym na Hożej.

Ukrywanie dzieci żydowskich łączyło się z nieustanną troską o ich bezpieczeństwo. Matka Getter miała grono ofiarnych sióstr, które przewoziły dzieci z Warszawy do domów zgromadzenia, do rodzin prywatnych, do szpitali warszawskich, zwłaszcza do lekarzy na Woli przy ul. Płockiej. Niejedną straszną chwilę podczas rewizji niemieckich na dworcach i w pociągach przeżyły siostry: Janina Kruszewska, Apolonia Lorenc, Stefania Miaśkiewicz, przewożące dzieci żydowskie.

Ze wspomnień Małgorzaty Mirskiej, która przyszła na Hożą wraz ze swą młodszą siostrą Ireną dowiadujemy się, jakie uczucia targały sercami tych dzieci. Pisze ona: "Strasznie się bałam, ponieważ miałam okropny wygląd, "złą twarz" [...]. Przechodząc przez furtę, miałam świadomość, że za nią rozstrzygnie się mój dramat: życie czy śmierć. Matka Przełożona Matylda Getter spojrzała na nas i powiedziała: "Tak, przyjmuję". Wydawało mi się, że się niebiosa otworzyły przede mną". Obydwie dziewczynki do wyzwolenia przebywały pod opieką sióstr w Płudach".

Tragiczne drogi dzieci żydowskich do domów Rodziny Maryi
Najczęściej dzieci żydowskie kierowała do placówek zgromadzenia matka Getter, ale robili to także znajomi księża i zaprzyjaźnione rodziny, wydziały opieki społecznej lub Rada Główna Opiekuńcza, a do sierocińców przewoziły je siostry. Zdarzały się jednak wyjątkowe wypadki. Zrozpaczona matka przerzuciła swoje dziecko na teren zakładu w Płudach w dniu, kiedy Niemcy prowadzili Żydów do Henrykowa na rozstrzelanie. Danutę Rajską przewieziono do Płud w worku. Była tam inna dziewczynka wyniesiona z getta warszawskiego w pojemniku na śmieci. Znalazła tu schronienie także Anna Zabielska - przeniesiona z Izabelina, Irenka i Małgosia Mirskie z getta warszawskiego, a także Janina Dawidowicz, przeniesiona później do zakładu wysiedlonego z Łomny do Warszawy.

Pod opieką sióstr w internacie w Warszawie przy ul. Żelaznej zostali oddani: trzyletnia dziewczynka z hebrajskim tatuażem na prawym boku - znaleziona w norce pod chodnikiem, czteroletni chłopczyk przyniesiony z getta przez gestapowca (przekupił go ojciec dziecka), dziewczynka, którą przyprowadził policjant, Jasia (mieszkająca obecnie w Londynie), malutka Marysia, siedmioletnia Inka Szapiro, wyprowadzona z getta, oddana pod opiekę sióstr przez opiekunkę Adelę Domanusową, która pisała: "Tam znalazła schronienie i życzliwe, ciepłe przyjęcie. Przełożona, jej sekretarka i katecheta po rozmowie ze mną zgodzili się przyjąć dziecko nie bez ryzyka. Okazali się ludźmi o zacnych sercach i odwadze chrześcijańskiej". Internat przy Żelaznej miał specyficzne usytuowanie - z dwóch stron przylegał do getta. Z pewnością ze względu na tę okoliczność przewinęło się przez niego więcej dzieci, niż zostało to odnotowane w archiwum zgromadzenia.

Do zakładu "Opatrzności Bożej" w Warszawie przy ul. Chełmskiej 19 dziewczynkę zamordowanych rodziców przywiózł z kolei rolnik spod Łowicza; znalazły tu schronienie dwie inne dziewczynki, jedna - po stracie rodziców błąkała się po polu i spała w psiej budzie, drugiej zginął ojciec, a matka pracowała dorywczo. W zakładzie tym zostały uratowane także Maria Malinowska, obecnie Maria Widera (mieszka w Belgii) i Halinka Zajączkowska, obecnie Zipora Kamon (mieszka w Ramat Gan w Izraelu), które utrzymują kontakt z siostrami. Zakonnice uratowały 180 dzieci z płonącego domu przy ul. Chełmskiej zbombardowanego przez Niemców, ale pod gruzami zginęło siedem sióstr (1944 r.).

Do Anina kierowała dzieci żydowskie m. Getter, ale też przywoził je ks. prałat Marceli Godlewski z getta warszawskiego. Kiedyś pod płaszczem przyniósł niemowlę. Wśród 20 żydowskich chłopców znalazło tu schronienie inne niemowlę - oderwane od piersi martwej matki na placu egzekucji. Jerzykiem, którego matkę Niemcy aresztowali, zaopiekowali się sąsiedzi i oddali pod opiekę sióstr. Jeden z chłopców nosił nazwisko Grinberg. Tadzia Łuszczyka z siostrzyczką Teresą oddała do Anina matka, gdyż nie była w stanie ich utrzymać. Adama Fellera przyniósł prawdopodobnie z getta ks. Godlewski. Ewę Szałdrowską siostry Rodziny Maryi ze Lwowa przywiozły do m. Getter, a ta skierowała ją do Anina. Był tu także Andrzejek, mały Jędruś, Julek, Zygmuś oraz szesnastoletnia Hanka Sokołowska.

Do sierocińca we Lwowie przy ul. Kurkowej 45 sześcioletnie dziecko przyprowadził franciszkanin konwentualny, brat Norbert Wojciechowicz, krawiec lwowskiego klasztoru, przekazując je siostrom Rodziny Maryi na wychowanie. Jankę oddała pod opiekę sióstr jej matka. Nie wiadomo, w jakich okolicznościach zapukały do drzwi klasztoru Łucja Keller, a także Ewa, Marysia, Krysia i inne (w sumie 12 dzieci).

W sierocińcu lwowskim przy ul. Słodowej 6 znalazły opiekę dzieci żydowskie: Maria Kuśnirska, Bronisława Malinowicz, Ewa Szlam, Antonina Słonina, o których przełożona m. Janina Wirball w 1942 pisała: "Mamy 23 dzieci, biedulek prawdziwych bez ubrania, bez obuwia, ubóstwo w całym tego słowa znaczeniu". W następnym roku liczba dzieci wzrosła do 36, ukrywały się także osoby starsze. W Mircu siostry wychowywały dwie dziewczynki, jedną znalazł policjant w lesie. W Podhajcach były: niemowlę podrzucone pod urząd gestapo i Marysia Szkolnicka, przekazana przez RGO. Do zakładu wychowawczego w Łomnie, pow. Turka, dzieci żydowskie przewoziła z Wydziału Opieki Społecznej Warszawy s. Blanka Pigłowska. Do sierocińca w Samborze mieszkańcy kierowali dzieci żydowskie i cygańskie; siostry przygarnęły Anię, która po egzekucji rodziców przybiegła i powiedziała do przełożonej: "Siostro, bądź moją matką, nie mam już rodziców", oraz niemowlę, pozostawione pod drzwiami sierocińca w koszyku (oboje utrzymują kontakt z siostrami).

Współpraca
W akcji ratowania Żydów matka Getter z siostrami współpracowała z urzędnikami Wydziału Opieki Społecznej Zarządu Miejskiego m. Warszawy, zwłaszcza z niezwykle ofiarnym dyrektorem Janem Starczewskim (pseud. Andrzej Korecki), który nie tylko nadzorował i aprobował z urzędu ich pracę, lecz także popierał ją i zabezpieczał, wizytował siostry, doradzał i dodawał im odwagi, wydawał dokumenty dla dzieci żydowskich i w większości finansował ich utrzymanie.

Aresztowanie Jana Starczewskiego w 1943 r. i osadzenie go w Oświęcimiu, a następnie w obozach na terenie Niemiec było wielką stratą dla Wydziału Opieki i sierocińców. Matka Getter nadal współpracowała z Wydziałem Opieki, kierowanym przez Antoniego Chacińskiego, z kierownikiem Sekcji Opieki - Janem Dobraczyńskim, a także z Jadwigą Piotrowską, Ireną Sendlerową, Radą Pomocy Żydom "Żegota", Radą Główną Opiekuńczą. Szeroko zakrojona była jej współpraca z osobami duchownymi, zwłaszcza z ks. Marcelim Godlewskim, proboszczem parafii Wszystkich Świętych w getcie warszawskim, z członkami konspiracji, z osobami prywatnymi, m. in. z profesorem Stanisławem Popowskim z Warszawy, który uratował wielu Żydów, ukrywanych potem przez m. Getter (na jego prośbę ukrywała Biankę Perlmutter, córkę Arnolda i Stefanii Perlmutterów).

Nad domami sióstr wisiało realne niebezpieczeństwo. W 1942 r. sześć sierocińców Rodziny Maryi otrzymało nakaz eksmisji. Były to domy w Warszawie: na Hożej, Żelaznej i Chełmskiej, oraz poza Warszawą - w Brwinowie, Międzylesiu, Płudach. Dzięki modlitwom i staraniom sióstr do eksmisji nie doszło, ale zagrożenie stale istniało, tym bardziej że we Lwowie, w Samborze, Kostowcu, Warszawie (przy ul. Chełmskiej 19), gdzie ukrywano dzieci żydowskie, część pomieszczeń zajmowało wojsko niemieckie. Terror okupacyjny, kontrole i rewizje, stała inwigilacja, groźba aresztowania i rozstrzelania za ukrywanie Żydów potęgowały strach i ryzyko, a mimo to siostry nie rezygnowały.

Pomoc starszym dziewczętom
Pod opieką m. Getter znalazły się również starsze dziewczęta, a między nimi dwie rodzona siostry, Lila i Mary Goldschmidt ze Lwowa, które w 1941 r. przyjechały do Warszawy. W jaki sposób trafiły do klasztoru na Hożej, same wyjaśniają w powojennych relacjach.

Lila Goldschmidt (ur. 29 września 1922 r.), dostała się pod opiekę m. Getter w tragicznych okolicznościach. Mając "aryjskie papiery", została zaaresztowana przez Kriminalpolizei, ale po czterech miesiącach wyszła na wolność, o czym pisze: "Nie zapomnę do końca życia tego momentu, Matka Getter była w tym małym ogródku, na Hożej, zbliżyłam się do niej, powiedziałam, że nie mam gdzie się podziać, że jestem Żydówką, a więc wyjęta spod prawa. Na co m. Getter mi odpowiedziała i tu przytaczam jej słowa: "Dziecko moje, ktokolwiek przychodzi na nasze podwórko i prosi o pomoc, w imię Chrystusa, nie wolno nam odmówić". Z całego okresu wojny, z wszystkich moich strasznych przeżyć, to jest jedyny z nielicznych momentów, który pozostał mi w pamięci, tak świeży, jakby stał się dopiero w tej chwili" (Mediolan, 20 grudnia 1983 r.).

Młodsza siostra Lili, Mary Goldschmidt (ur. we Lwowie w 1924 r.), z nazwiskiem wojennym Maria Krawczyk, przyszła do klasztoru sióstr przy ul. Hożej, w 1943 r. "po powstaniu i spaleniu getta żydowskiego".

"Co mi powiesz dziecko?" - zapytała mnie Matusia Getter. Opowiedziałam jej, że policja jest na moich śladach, że nie mogę wrócić do swojego mieszkania, że jestem Żydówką i że nie wiem, gdzie się podziać z tym życiem, co się tak rozpaczliwie kołacze w moim sercu. Tego dnia już zostałam na ulicy Hożej. [...] Któregoś dnia Matusia Getter ofiarowała mi maleńki medalion, mówiąc: "Ja wiem, że ty w to nie wierzysz, to nic nie szkodzi, bo ja w to wierzę, trzymaj go przy sobie". Mam go jeszcze do dzisiaj. [...]

Siostra Janina Osierdzie, która się mną specjalnie zajmowała (mam nadzieję, że nie mylę jej nazwiska [Osińska] też nigdy nie starała się zmieniać mojej wiary. Dostałam od niej książeczkę do nabożeństwa ze słowami: "Naucz się tych modlitw na pamięć, to ci się może przydać". Wiedziałam, że dyrektywy pochodzą od Matusi Getter, widziałam więc, że w tym klasztorze nie szukano ściągnąć więcej owieczek do trzody chrześcijan, ale znajomość religii katolickiej mogła czasem pomóc przy ukrywaniu się pod fałszywymi papierami. W tym czasie każde słowo, każde pytanie bez odpowiedzi, każde zająknięcie się, mogło spowodować więzienie, torturę albo śmierć. [...] Modlitewnik towarzyszył mi często, ale świadomość szacunku dla mojej własnej religii, który czułam u Matusi, jej respekt dla mojej przynależności, uznanie moich wartości i tradycji było dla mnie największą podporą" (Paryż, relacja spisana w Senagalu, 15 stycznia 1984 r.).

Dzieci o wybitnie semickich rysach m. Getter ukrywała wśród sióstr lub u rodzin, czuwając stale nad ich bezpieczeństwem. Stasze dziewczęta umieszczała jako pomoce domowe u zaprzyjaźnionych rodzin. Przez dom Ireny Chacińskiej, z poręki m. Getter, przeszło kolejno ponad trzynaście Żydówek. Osoby starsze o "złym wyglądzie" kierowała m. Getter do pracy lub ukrycia przy sierocińcach: w Płudach, gdzie ok. dziesięciu Żydów pełniło różne funkcje gospodarcze, po kilku pracowało stale w Pustelniku, Kostowcu, w Warszawie przy ul. Chełmskiej albo w nowo założonych domach zakonnych w stolicy i na prowincji (Anin, Brzezinki, Międzylesie "Nazaret", Wola Gołkowska "Robercin"). W tym ostatnim przebywała przez pewien czas Jadwiga Skrzydłowska, która wspomina delikatność sióstr: "Domyślały się one pewnie, kim jestem, ale nie dały mi tego odczuć i traktowały mnie dobrze i życzliwie". W Międzylesiu w "Ostoi Zdrowia Dziecka" wśród czterech Żydówek jedna była lekarką.

Metryki dla dzieci żydowskich
Aby ratować Żydów m. Getter z siostrami zbierała metryki katolickie i świadectwa urodzenia z różnych parafii warszawskich i z innych miejscowości. Świadectwo chrztu było ważnym dokumentem, ale gdyby Niemcy wykryli, że jego posiadacz jest Żydem, taki dokument by go nie ocalił. Za wydanie metryki Żydowi także groziła kara śmierci i to zarówno księdzu, który ją wydał, jak i Żydowi, który ją dostał. Niemcy jednakowo prześladowali Żydów wyznawców religii mojżeszowej i Żydów katolików.

Świadczy o tym przykład katolickiego księdza Tadeusza Pudra (1906-1945), pochodzenia żydowskiego, rektora kościoła św. Jacka w Warszawie. Kiedy Niemcy zarządzili, by Żydzi nosili opaski z gwiazdą, aby Stanisław Gall, aby uchronić księdza przed represjami, w porozumieniu z m. Getter, skierował go na kapelana do Białołęki Dworskiej, gdzie siostry Rodziny Maryi prowadziły dom dziecka dla chłopców.

Został jednak aresztowany przez Niemców (24 kwietnia 1941 r.). Wiele osób z konspiracji starało się o jego uwolnienie, także siostry elżbietanki i z Rodziny Maryi. Zgodnie z przygotowanym planem został skierowany jako chory do szpitala św. Zofii przy ul. Żelaznej, a stamtąd wykradziony i wywieziony z granic getta na wozie węglarskim 7 listopada 1942 r.

Przez pewien czas ks. Puder ukrywał się u swojej matki w Warszawie, a gdy groziło mu kolejne niebezpieczeństwo, siostra Janina Kruszewska, z polecenia m. Getter, przewiozła go pociągiem do Płud, przebranego w habit zakonny Rodziny Maryi. Stamtąd przeprowadziła go z Białołęki, gdzie siostry ukryły go w szwalni, w skrytce za szafami. Niemcy kilkakrotnie szukali go w Białołęce, ale nie znaleźli. W sytuacjach krytycznych przebierano go w strój zakonny i wyprowadzano do zaufanej sąsiadki jako chorą zakonnicę. Po raz ostatni przebrano go w habit, kiedy był już front i ewakuowano zakład do Płud (18 września 1944 r.0, gdzie byli Niemcy. Dom znajdował się w ogniu walki, a w jego piwnicach siedziało 500 dzieci z kilku zakładów, wśród nich setka dzieci żydowskich. Ksiądz Puder przetrwał w Płudach do wyzwolenia (24 października 1944 r.), o czym wiedziały tylko przełożona i dwie siostry, które nad nim czuwały. Przeżył wojnę, cieszył się wolnością, odwiedził m. getter w Brwinowie. Potrącony w Warszawie przez rosyjską ciężarówkę, zmarł w szpitalu 27 stycznia 1945 r.

Księża wydawali metryki fikcyjne, ale wielu Żydów przyjmowało chrzest. Nie wszyscy czynili to tylko "pro forma", dla metryki, ale z przekonania. Małgosia Mirska, wyprowadzona z getta i urywana przez kilka osób, przyszła na Hożą z metryką chrztu, którego udzielił jej proboszcz parafii na Tamce. Według niej chrzest i praktyki religijne nie były tylko formalnością, ale były podbudowane głębokim przeżyciem wewnętrznym.

Siostry Rodziny Maryi także same starały się o metryki dla ukrywanych dzieci żydowskich. We Lwowie przy wyrabianiu metryk współpracowały z parafią św. Antoniego. Nowe metryki dr Helena Krukowska naświetlała lampą kwarcową, aby nabrały barwy starych dokumentów. Dla Żydówek w Łomnie s. Blanka Pigłowska wyrabiała metryki w parafii św. Marii Magdaleny we Lwowie. Wypisywała najpierw ze skorowidza ksiąg metrykalnych nazwiska dzieci, których wiek odpowiadał Żydówkom ukrywanym w Łomnie, a następnie prosiła urząd parafialny o odpisy tychże metryk, nie wtajemniczając księży w szczegóły.

Do dziś w Archiwum Rodziny Maryi w Warszawie przechowuje się trzynaście metryk, które pochodzą z urzędów parafialnych z różnych stron Polski: Grodna, Lwowa, Wadowic, Wilna, Brańszczowa (pow. Wołkowysk), a także z parafii warszawskich: św. Barbary, św. Floriana, św. Jakuba, Świętego Krzyża, św. Wojciecha i Wszystkich Świętych. Służyły one dzieciom w Aninie, w domu ks. Godlewskiego i w żłobku prowadzonym od 1941 r. przez siostry w wilii Lotha przy ul. Poniatowskiego 19 (obecnie Zorzy 19), pod patronatem Delegatury Polskiego Komitetu Opiekuńczego z Wawra. Dzieci te nie były ochrzczone, dlatego ich metryki pozostały po wojnie u sióstr (trzy metryki zostały zidentyfikowane: Zygmunt Zdzisław Kulas, Juliusz Lenarczyk, Ewa Szałdrowska).

Przechowywanych jest kilka zapisów o udzieleniu chrztu z adnotacją: "Wyrobić metrykę u ks. Foksa, ten. Ks. Dyr. Piotrowski we Włocławku". Zachował się blankiet - druk: "Metryka urodzenia i chrztu", opatrzona pieczęcią parafii w Dobrzejowicach i podpisem proboszcza ks. Stanisława Piotrowskiego; jego podpis został nawet uwierzytelniony przez ks. Józefa Rosińskiego. Parafia Dobrzejowice (diecezja włocławska) znajdowała się wówczas w Kraju Warty, a jej proboszcz, ks. Stanisław Piotrowski, ukrywał się w Warszawie, współpracował z m. Matyldą Getter. Metryka ta miała służyć dziecku żydowskiemu, należało tylko wstawić odpowiednie dane.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz