To, jak żydowskie dzieci przeżywały pobyt w klasztorach pod opieką sióstr, ukazują ich listy i wspomnienia. Te głosy ocalonych do dziś świadczą o pomocy doznanej w latach terroru oraz o ich wdzięczności dla zakonnic, które nie tylko uratowały im życie, lecz także dały im dom, serce, atmosferę rodzinną, dla ich ocalenia narażały swoje życie, życie polskich dzieci, funkcjonowanie zakładów i zgromadzenia.
Lidia Kleinmann, córka lekarza z Turki nad Stryjem, o wojennym nazwisku Maryla Wołoszyńska, ocalona w Łomnie, wśród 120 dziewcząt była jedną z 26 ukrywanych tam Żydówek. Do przełożonej Tekli Budnowskiej z wdzięcznością pisała: "Droga i kochana Matko. Przez tyle lat, które minęły niepostrzeżenie, wracam myślami do tych strasznych czasów wojny. Jestem wdzięczna Bogu, że nawet w okresie tak tragicznym spotkałam Siostry, które nie tylko uratowały mi życie, ale dały mi dom, uczucie i bazę moralną. Wydaje mi się, że wyszłam z tego okresu bez większych psychicznych skaz. [...] Mogę z ręką na sercu powiedzieć, że Łomna była moim domem" (1983).
"Minęło wiele lat od czasu, gdy otworzyła Matka swoje gorące serce, aby przygarnąć do niego skazane na śmierć dzieci. Często zastanawiałam się, czym zasłużyłam u Boga na ten dar życia. Mam jeszcze żywo przed oczami jasny dom w Łomnie, kaplicę z obrazem Świętej Rodziny nad ołtarzem, naszą salę jadalną z podłogą froterowaną na wysoki połysk i okres Bożego Narodzenia - choinkę i kolędy i siostrę Zofię, siostrę Blankę i kochane dobre oczy siostry Przełożonej. [...] Wspominam Łomnę z rozrzewnieniem i miłością. siostry wpoiły we mnie podstawy moralne i siłę we wszystkich przeciwnościach życiowych. [...] Maryla Wołoszyńska - Lidia Siciarz" (1985).
"Gdy siostra Blanka przywiozła mnie do Łomny w 1942 roku, miała 10 lat i paczkę przeżyć, których do dzisiaj nie mogę spokojnie wspominać. Łomna była dla mnie bezpieczną wyspą na głębokim morzu nieszczęść. Dzięki gronu szlachetnych osób, które wyciągnęły pomocną dłoń do mnie i wielu innych przeżyłam wojnę. Czuję głęboką miłość i wdzięczność dla matki Tekli, siostry Zofii i siostry Blanki za ich opiekę, dobroć i zrozumienie, i dla moich współtowarzyszek w Łomnie, gdyż były wtedy moją rodziną" (List do Józefy Wiśniewskiej, 1993 r.).
Inna wychowanka, która po ukrywaniu się w wielu miejscach znalazła się w Łomnie, a potem w Warszawie i Kostowcu, napisała: "W tym wszystkim, co przeszłam, widzę wyraźnie, że Opatrzność Boska czuwała nade mnę" (Kostowiec 1945).
Alinka Herla, uratowana przez m. Geter w Browinowie, obecnie Lea Balint mieszkająca w Jerozolimie, od lat utrzymuje z siostrami kontakt. O pobycie pod opieką zakonnic mówi: "byłam u Sióstr w Brwinowie jak w raju - w okresie, kiedy wokół szalało piekło" (1997). Z wdzięcznością pisze: "W moich rozjazdach po świecie pamiętam o Was zawsze. Nie przeżyłam przecież bez waszej serdecznej i bezinteresownej pomocy, bez waszego drogiego Klasztoru, nigdy bym nie ujrzała szerokiego świata" (2002).
Po odwiedzinach w Brwinowie z córką anat w 2008 r. wpisała do kroniki następujące słowa: "W latach 1943-[19]45 ten dom był dla mnie schronieniem przed niemieckim okupantem. Ten dom była dla mnie rajem w okrutnym piekle. Jestem w [tym] domu zawsze przyjęta serdecznie i miel widziana. Z tego domu wyniosłam wiele wartości moralnych i nauczyłam się opieki nad innymi ludźmi. Kocham wa. Alinka Herla - Lea Balint, Jerozolima".
"Dziękuję za otwarcie bram dla nas, dla wspomnień mojej Mamy. Do tej pory, były to po prostu opowieści z przeszłości, pozostawionej za sobą, czasem straszliwej wojny. Teraz widzę, że w swojej dobroci dałyście bezpieczne schronienie mojej Mamie i coś, co było jak dom, a także normalne dzieciństwo. Powinnyście być błogosławione za te akty ratowania życia dzieci i za waszą pracę edukacyjną dzisiaj. Anat Balint".
Wyjątkowo trudne losy okupacyjne były udziałem dziewczynki (ur. 1930) o wybitnie semickich rysach, Małgorzaty Frydman Mirskiej, obecnie Acher, mieszkającej w Paryżu, która znalazła ocalenie w Płudach pod opieką s. Anieli Stawowiak. Na wiadomość ojej śmierci napisała: "Nie mogę uwierzyć, że już nie zobaczę Matki Anieli na tym świecie. Jej, która była przez lata wojny dla mnie ostoją. Nigdy nie zapomnę jak w momencie rewizji niemieckiej, gdy tak bardzo się bałam, Matka Aniela położyła mi rękę na głowę i powiedziała: "W domu, gdzie jest kaplica nic ci się stać nie może". Siła w jej głosie i piękne spojrzenie dodały mi otuchy" (4 czerwca 1960 r.).
W 1983 r. Małgorzata będąc w Warszawie z okazji 40. rocznicy powstania w getcie, odwiedziła siostry Rodziny Maryi w domu generalnym przy ul. Żelaznej 97, i do księgi pamiątkowej wpisała znamienne słowa: "Z wielkim wzruszeniem i miłością wspominam postacie M. Matyldy Getter oraz Siostry Przełożonej Anieli Stachowiak, które mi uratowały życie, gdy mnie przyjęły do swego domu w Płudach w początkach września 1942 r., gdzie jako wystraszone, czarne żydowskie dziecko znalazłam ratunek i azyl. Małgorzata Frydman Mirska Acher, Warszawa, 20 IV ]19]83 [r.]".
W nagranych wówczas wspomnieniach znajduje się oświadczenie: "Matka Aniela była piękną osobą. Miała wspaniałe szarozielone oczy. Widzę ją jeszcze oczyma wyobraźni i dużo bym dała, by mieć jej zdjęcie. Nigdy nie widziałam jej zdenerwowanej. Miała w sobie niezwykły spokój. Pewnego razu, gdy do Płud przyszli Niemcy, Matka Przełożona schowała mnie na strychu. Drżałam ze strachu, a ona położy mi rękę na głowie i powiedziała: "Moje dziecko, w domu, gdzie jest kaplica, nic ci się nie może stać". Po tych słowach, po dotknięciu jej ręki zupełnie się uspokoiłam".
"W czasie wojny była taka historia - mówi Małgosia - pod nazwą "Hotel Polski". Niemcy i Komitet Pomocy Żydom powiedzieli, że za wielkie pieniądze wymienią Żydów, którzy się ukrywają za więźniów niemieckich w Ameryce. Na wiadomość o tym moja matka poszła do matki Getter i powiedziała: "Proszę Matki, ja już nie wytrzymuję nerwowo, ja się zamienię. Zbiorę rzeczy, które mam na przechowaniu u znajomych. Niech mi Matka odda dzieci, pojedziemy do Ameryki". "Proszę pani - powiedziała Matka - pani ma jeszcze zaufanie do Niemców? Te dzieci były mi powierzone do końca wojny przez panią Szyszkowską i ja ich nie oddam do końca wojny". W ten sposób matka Getter jeszcze raz uratowała nam życie".
Anna Henrietta Kretz, uratowana w Samborze, po egzekucji rodziców przybiegła do polskiego sierocińca i powiedziała do przełożonej, s. Celiny Kędzierskiej: "Siostro, bądź moją matką, nie mam już rodziców", i tu znalazła ocalenie. Podczas wizyty w Warszawie wpisała do księgi pamiątkowej Domu Generalnego Sióstr Franciszkanek Rodziny Maryi, następujące słowa: "Ku pamięci siostry przełożonej (Celiny Kędzierskiej z Sambora) i innych sióstr, które z narażeniem własnego życia i w strasznych warunkach chowały mnie i inne dzieci żydowskie i pomogły nam utrzymać wiarę w ludzi, którą mogłyśmy na zawsze zatracić wraz z życiem. Oby pamięć o ich uczynku nigdy się nie zatarła, bo czynem wskazały, że miłość bliźniego może doprowadzić do najwyższej szlachetności i bohaterstwa. Nigdy tego nie zapomnę. Obym była tego warta. Hanna Kretz (z Belgii). Warszawa, 21 X 1993 [r.]".
Z ukrywaniem dzieci żydowskich łączy się delikatna sprawa religii. Każde dziecko musiało mieć jakiś dokument. Najczęściej były to akt urodzenia i metryka. W zasadzie do sióstr przychodziły dzieci już ochrzczone. Dzieci starsze znały swoją sytuację i te chrzczono wyjątkowo. Znane są wypadki przejścia starszych dziewcząt na katolicyzm. Chrztu ich zachowywano w ścisłej tajemnicy. Czym była wiara, przyjęcie chrztu, włączenie do katolickiej społeczności w strasznej gehennie wojennej, pokazuje Janina Dawidowicz, ochrzczona w Warszawie (1944). To o nią chodziło w szyfrowym telefonie m. Getter do m. Tekli Budnowskiej, przełożonej zakładu Łomna: "Czy przyjmie siostra błogosławieństwo Boże?". Na to pytanie nie było innej odpowiedzi tylko: "Tak, przyjmę" i Janka została przeniesiona z Płud pod opiekę m. Tekli.
"Moim największym pragnieniem wtedy, w Warszawie - wspomina Janka - było właśnie przyjęcie mnie do waszego grona. Było to konieczne, aby ocalić mi nie tylko życie, ale także umysł. Straciwszy wszystko i wszystkich w tak młody wieku, potrzebowałam bardzo tej należności i cierpiałam ogromnie, gdybym nie została wtedy przyjęta z jakiegokolwiek powodu. Miałam na to zresztą pozwolenie rodziców. Poza tym po wyjściu z piekła [getta], gdzie straciłam wiarę w ludzi i istnienie jakiegokolwiek dobra na ziemi, weszłam w otoczenie, gdzie uczono mnie o istnieniu miłości i to miłości Boga do ludzi. Było to dla mnie absolutnym objawieniem. Uwierzyłam, bo bez tej wiary nie mogłabym była w ogóle przeżyć tych następnych lat. I mimo moich późniejszych wątpień i załamań, coś przecież zostało mi z tych lat wiary".
Jedną z dziewcząt uratowanych przez siostry we Lwowie jest wojenna Janka Glińska, obecnie Shosh Ronis, która przez 60 lat szukała sióstr i klasztoru, w którym znalazła ocalenie (1942-1944). Odnalazła je w Warszawie, a kiedy otrzymała spis dzieci, w którym figuruje jej nazwisko, i fotografię, na której się rozpoznała w grupie dzieci, napisała: "Nareszcie po 60 latach zwiążą się końce mojego życia. Informacje odnośnie mojego pobytu w klasztorze sióstr marianek wywołały wielkie wzruszenie w całej mojej rodzinie. Oglądając zdjęcia i spis, w którym figuruje moje imię, wszyscy mieli łzy w oczach. [...] Nigdy nie zapomnę spotkania z Drogimi Siostrami, które reprezentują dla mnie miłość Boga, w którego imieniu z poświęceniem ratowały dzieci i ludzi od śmierci".
W 1995 r. odwiedził dom i siostry w Aninie wojenny wychowanek Adam Feller z Izraela. Z uczuciem wdzięczności wrócił tu w 2015 r., nie sam, lecz ze swoją rodziną: z żoną i trzema córkami, by poznały to miejsce i siostry zakonne, które uratowały mu życie. Do księgi wspomnień wpisał słowa: "Pamiętam ten dom z roku 1943 i 1944. Przebywałem w nim 14 miesięcy. Dom ten zajmował ksiądz Godlewski i siostry, które były matkami żydowskich dzieci [...]. Ksiądz był ojcem dzieci żydowskich. Zarówno on, jak i jego bracia nie obawiali się ryzykować własnego życia dla ratowania nas dzieci Żydów" (Anin, 25 VI 2015 r.).
W sierpniu 2014 r. zapukał do sióstr w Aninie, Białołęce i Warszawie kolejny wychowanek, Jerzy Szczeciński, a w lipcu 2016 i 2018 r. wojenny Juliusz Lenarczyk (w Archiwum Zgromadzenia zachował się jego akt urodzenia); przybyli, by jeszcze raz zobaczyć te miejsca i podziękować siostrom za ocalone życie. Często odwiedzał dom w Aninie wojenny Tadzio Łuszczyk (Tadeusz Rosentreter), dla którego Anin to był niemal dom rodzinny, o którym z uczuciem mówił "nasz Anin". Oto jego świadectwo: "Dla nas, wojennych maluchów, chyba byłem wśród nich najstarszy, willa ks. prałata Marcelego Godlewskiego przy ul. Leśnej 5, to był "nasz Anin". Tak wołaliśmy, wracając z długich spacerów zmęczeni: Już widać Anin! Już widać Anin! [...] Gdyby nie wizyty Niemców, poszukujących Żydów, to można by powiedzieć, że nasza codzienność byłą normalna, Siostry dbały o nas, mieliśmy regularne posiłki, naukę, modlitwę, zabawy".
Alinka Herla, uratowana przez m. Geter w Browinowie, obecnie Lea Balint mieszkająca w Jerozolimie, od lat utrzymuje z siostrami kontakt. O pobycie pod opieką zakonnic mówi: "byłam u Sióstr w Brwinowie jak w raju - w okresie, kiedy wokół szalało piekło" (1997). Z wdzięcznością pisze: "W moich rozjazdach po świecie pamiętam o Was zawsze. Nie przeżyłam przecież bez waszej serdecznej i bezinteresownej pomocy, bez waszego drogiego Klasztoru, nigdy bym nie ujrzała szerokiego świata" (2002).
Po odwiedzinach w Brwinowie z córką anat w 2008 r. wpisała do kroniki następujące słowa: "W latach 1943-[19]45 ten dom był dla mnie schronieniem przed niemieckim okupantem. Ten dom była dla mnie rajem w okrutnym piekle. Jestem w [tym] domu zawsze przyjęta serdecznie i miel widziana. Z tego domu wyniosłam wiele wartości moralnych i nauczyłam się opieki nad innymi ludźmi. Kocham wa. Alinka Herla - Lea Balint, Jerozolima".
"Dziękuję za otwarcie bram dla nas, dla wspomnień mojej Mamy. Do tej pory, były to po prostu opowieści z przeszłości, pozostawionej za sobą, czasem straszliwej wojny. Teraz widzę, że w swojej dobroci dałyście bezpieczne schronienie mojej Mamie i coś, co było jak dom, a także normalne dzieciństwo. Powinnyście być błogosławione za te akty ratowania życia dzieci i za waszą pracę edukacyjną dzisiaj. Anat Balint".
Wyjątkowo trudne losy okupacyjne były udziałem dziewczynki (ur. 1930) o wybitnie semickich rysach, Małgorzaty Frydman Mirskiej, obecnie Acher, mieszkającej w Paryżu, która znalazła ocalenie w Płudach pod opieką s. Anieli Stawowiak. Na wiadomość ojej śmierci napisała: "Nie mogę uwierzyć, że już nie zobaczę Matki Anieli na tym świecie. Jej, która była przez lata wojny dla mnie ostoją. Nigdy nie zapomnę jak w momencie rewizji niemieckiej, gdy tak bardzo się bałam, Matka Aniela położyła mi rękę na głowę i powiedziała: "W domu, gdzie jest kaplica nic ci się stać nie może". Siła w jej głosie i piękne spojrzenie dodały mi otuchy" (4 czerwca 1960 r.).
W 1983 r. Małgorzata będąc w Warszawie z okazji 40. rocznicy powstania w getcie, odwiedziła siostry Rodziny Maryi w domu generalnym przy ul. Żelaznej 97, i do księgi pamiątkowej wpisała znamienne słowa: "Z wielkim wzruszeniem i miłością wspominam postacie M. Matyldy Getter oraz Siostry Przełożonej Anieli Stachowiak, które mi uratowały życie, gdy mnie przyjęły do swego domu w Płudach w początkach września 1942 r., gdzie jako wystraszone, czarne żydowskie dziecko znalazłam ratunek i azyl. Małgorzata Frydman Mirska Acher, Warszawa, 20 IV ]19]83 [r.]".
W nagranych wówczas wspomnieniach znajduje się oświadczenie: "Matka Aniela była piękną osobą. Miała wspaniałe szarozielone oczy. Widzę ją jeszcze oczyma wyobraźni i dużo bym dała, by mieć jej zdjęcie. Nigdy nie widziałam jej zdenerwowanej. Miała w sobie niezwykły spokój. Pewnego razu, gdy do Płud przyszli Niemcy, Matka Przełożona schowała mnie na strychu. Drżałam ze strachu, a ona położy mi rękę na głowie i powiedziała: "Moje dziecko, w domu, gdzie jest kaplica, nic ci się nie może stać". Po tych słowach, po dotknięciu jej ręki zupełnie się uspokoiłam".
"W czasie wojny była taka historia - mówi Małgosia - pod nazwą "Hotel Polski". Niemcy i Komitet Pomocy Żydom powiedzieli, że za wielkie pieniądze wymienią Żydów, którzy się ukrywają za więźniów niemieckich w Ameryce. Na wiadomość o tym moja matka poszła do matki Getter i powiedziała: "Proszę Matki, ja już nie wytrzymuję nerwowo, ja się zamienię. Zbiorę rzeczy, które mam na przechowaniu u znajomych. Niech mi Matka odda dzieci, pojedziemy do Ameryki". "Proszę pani - powiedziała Matka - pani ma jeszcze zaufanie do Niemców? Te dzieci były mi powierzone do końca wojny przez panią Szyszkowską i ja ich nie oddam do końca wojny". W ten sposób matka Getter jeszcze raz uratowała nam życie".
Anna Henrietta Kretz, uratowana w Samborze, po egzekucji rodziców przybiegła do polskiego sierocińca i powiedziała do przełożonej, s. Celiny Kędzierskiej: "Siostro, bądź moją matką, nie mam już rodziców", i tu znalazła ocalenie. Podczas wizyty w Warszawie wpisała do księgi pamiątkowej Domu Generalnego Sióstr Franciszkanek Rodziny Maryi, następujące słowa: "Ku pamięci siostry przełożonej (Celiny Kędzierskiej z Sambora) i innych sióstr, które z narażeniem własnego życia i w strasznych warunkach chowały mnie i inne dzieci żydowskie i pomogły nam utrzymać wiarę w ludzi, którą mogłyśmy na zawsze zatracić wraz z życiem. Oby pamięć o ich uczynku nigdy się nie zatarła, bo czynem wskazały, że miłość bliźniego może doprowadzić do najwyższej szlachetności i bohaterstwa. Nigdy tego nie zapomnę. Obym była tego warta. Hanna Kretz (z Belgii). Warszawa, 21 X 1993 [r.]".
Z ukrywaniem dzieci żydowskich łączy się delikatna sprawa religii. Każde dziecko musiało mieć jakiś dokument. Najczęściej były to akt urodzenia i metryka. W zasadzie do sióstr przychodziły dzieci już ochrzczone. Dzieci starsze znały swoją sytuację i te chrzczono wyjątkowo. Znane są wypadki przejścia starszych dziewcząt na katolicyzm. Chrztu ich zachowywano w ścisłej tajemnicy. Czym była wiara, przyjęcie chrztu, włączenie do katolickiej społeczności w strasznej gehennie wojennej, pokazuje Janina Dawidowicz, ochrzczona w Warszawie (1944). To o nią chodziło w szyfrowym telefonie m. Getter do m. Tekli Budnowskiej, przełożonej zakładu Łomna: "Czy przyjmie siostra błogosławieństwo Boże?". Na to pytanie nie było innej odpowiedzi tylko: "Tak, przyjmę" i Janka została przeniesiona z Płud pod opiekę m. Tekli.
"Moim największym pragnieniem wtedy, w Warszawie - wspomina Janka - było właśnie przyjęcie mnie do waszego grona. Było to konieczne, aby ocalić mi nie tylko życie, ale także umysł. Straciwszy wszystko i wszystkich w tak młody wieku, potrzebowałam bardzo tej należności i cierpiałam ogromnie, gdybym nie została wtedy przyjęta z jakiegokolwiek powodu. Miałam na to zresztą pozwolenie rodziców. Poza tym po wyjściu z piekła [getta], gdzie straciłam wiarę w ludzi i istnienie jakiegokolwiek dobra na ziemi, weszłam w otoczenie, gdzie uczono mnie o istnieniu miłości i to miłości Boga do ludzi. Było to dla mnie absolutnym objawieniem. Uwierzyłam, bo bez tej wiary nie mogłabym była w ogóle przeżyć tych następnych lat. I mimo moich późniejszych wątpień i załamań, coś przecież zostało mi z tych lat wiary".
Jedną z dziewcząt uratowanych przez siostry we Lwowie jest wojenna Janka Glińska, obecnie Shosh Ronis, która przez 60 lat szukała sióstr i klasztoru, w którym znalazła ocalenie (1942-1944). Odnalazła je w Warszawie, a kiedy otrzymała spis dzieci, w którym figuruje jej nazwisko, i fotografię, na której się rozpoznała w grupie dzieci, napisała: "Nareszcie po 60 latach zwiążą się końce mojego życia. Informacje odnośnie mojego pobytu w klasztorze sióstr marianek wywołały wielkie wzruszenie w całej mojej rodzinie. Oglądając zdjęcia i spis, w którym figuruje moje imię, wszyscy mieli łzy w oczach. [...] Nigdy nie zapomnę spotkania z Drogimi Siostrami, które reprezentują dla mnie miłość Boga, w którego imieniu z poświęceniem ratowały dzieci i ludzi od śmierci".
W 1995 r. odwiedził dom i siostry w Aninie wojenny wychowanek Adam Feller z Izraela. Z uczuciem wdzięczności wrócił tu w 2015 r., nie sam, lecz ze swoją rodziną: z żoną i trzema córkami, by poznały to miejsce i siostry zakonne, które uratowały mu życie. Do księgi wspomnień wpisał słowa: "Pamiętam ten dom z roku 1943 i 1944. Przebywałem w nim 14 miesięcy. Dom ten zajmował ksiądz Godlewski i siostry, które były matkami żydowskich dzieci [...]. Ksiądz był ojcem dzieci żydowskich. Zarówno on, jak i jego bracia nie obawiali się ryzykować własnego życia dla ratowania nas dzieci Żydów" (Anin, 25 VI 2015 r.).
W sierpniu 2014 r. zapukał do sióstr w Aninie, Białołęce i Warszawie kolejny wychowanek, Jerzy Szczeciński, a w lipcu 2016 i 2018 r. wojenny Juliusz Lenarczyk (w Archiwum Zgromadzenia zachował się jego akt urodzenia); przybyli, by jeszcze raz zobaczyć te miejsca i podziękować siostrom za ocalone życie. Często odwiedzał dom w Aninie wojenny Tadzio Łuszczyk (Tadeusz Rosentreter), dla którego Anin to był niemal dom rodzinny, o którym z uczuciem mówił "nasz Anin". Oto jego świadectwo: "Dla nas, wojennych maluchów, chyba byłem wśród nich najstarszy, willa ks. prałata Marcelego Godlewskiego przy ul. Leśnej 5, to był "nasz Anin". Tak wołaliśmy, wracając z długich spacerów zmęczeni: Już widać Anin! Już widać Anin! [...] Gdyby nie wizyty Niemców, poszukujących Żydów, to można by powiedzieć, że nasza codzienność byłą normalna, Siostry dbały o nas, mieliśmy regularne posiłki, naukę, modlitwę, zabawy".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz